Mama ją odrzuciła. Najpierw wzięła pigułkę. Potem chciała ją usunąć operacyjnie. Urodziła się ze zdeformowanym ciałem. Dzisiaj jest już emerytką. W jej opowieści uderza spokój i wielkie zawierzenie – świadectwo Heleny Ciempki.

Październik 2014 roku. Helena Ciempka wybrała się do sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach na zjazd Bractwa Szkaplerznego. Przy okazji chciała też odwiedzić znajomą siostrę zakonną. W drzwiach klasztoru wpadają na siebie z Mary Wagner, obrończynią życia z Kanady. – Dziękuję za to, co pani robi, wspieram ruch obrony życia. Sama jestem niedokończoną ofiarą aborcji – wyznaje Helena. Urodziła się jako najmłodsza, dziewiąta z rodzeństwa. Gdy na przełomie roku 1952 i 1953 matka czuła, że może być w ciąży, wzięła pokątnie kupioną tabletkę poronną. W latach 50. dopiero zaczynały się próby kliniczne nad nią. Nikt nie mógł powiedzieć, jak zadziała. Heleny nie zdołała zabić. Zdeformowała ją natomiast zewnętrznie i naznaczyła. To jednak dopiero początek całej historii, którą sama główna bohaterka poznawała stopniowo. – Prawa ręka to całkowita proteza – mówi i na dowód tego stuka w drewniany stolik. Lewa ręka od góry do łokcia jest naturalna. Od łokcia w dół brakuje kości promieniowej. Nie mogły się tam rozwinąć żadne mięśnie. – Jednocześnie rosła kość przedramienia, wskutek czego z ręki robiła mi się taka kołyska – pokazuje. Żeby mogła się nią w miarę sprawnie posługiwać, potrzebnych było aż sześć operacji rekonstrukcyjnych. Operowany miała również obojczyk, bo inna kość rosła tak niefortunnie, że mogła negatywnie wpłynąć na normalne poruszanie się. Pewnie ani połowa z tych medycznych spraw nie doszłaby do skutku, gdyby nie stryj z Warszawy, ważny urzędnik w resorcie zdrowia.

Odrzucona.
Zaraz po urodzeniu w szpitalu w Dąbrowie Górniczej bardzo krzyczała. – Nawet lekarz był zdumiony, że niekompletny zewnętrznie organizm, a taka siła w nim drzemie – śmieje się pani Helena. Szybko jednak poważnieje i zaczyna dalej opowiadać. – Gdy pielęgniarki pokazały mnie mamie, pierwszą reakcją była prośba do lekarza, czy nie mógłby mnie jakoś zlikwidować. Lekarz obruszył się i odpowiedział, że nie ma mowy, bo ten zdrowy, donośny krzyk niemowlaka chodziłby za nim do końca życia. Miesiąc spędziła w inkubatorze. Lekarz miał koleżankę pediatrę, która pracowała w domu dziecka w Częstochowie.
Widząc zachowanie matki, jej całkowitą niechęć do dziecka, załatwił tam miejsce dla dziewczynki. Trzeba było tylko troszeczkę poczekać. – Do tego czasu lekarz nakazał zabranie mnie do domu. Matkę ostrzegł bardzo poważnie, że jeśli dziecku coś się stanie, to będzie wiedział, że to ingerencja osób trzecich i zawiadomi organy ścigania – opowiada pani Helena. Drugi miesiąc swojego życia spędziła w domu rodzinnym, chociaż w rozmowie nie nazwała go tak ani raz. Potem matka z ojcem wczesnym rankiem, żeby nikt nie widział, zawieźli ją do Częstochowy. Kilka miesięcy później matka rozpuściła informacje, że jej najmłodsze dziecko zmarło. Tajemnicę znali tylko rodzice i siostry Heleny. W ośrodku, w którym przebywała, prawo pozwalało przebywać dzieciom tylko do czwartego roku życia. Ją trzymano sześć lat, naginając przepisy. Wspomniana lekarka z domu dziecka zorganizowała dla niej dom ze szkołą podstawową u sióstr miłosierdzia, też w Częstochowie.
Mogła jednak tam trafić dopiero po roku. Jedna z wychowawczyń odwiozła Helenę z domu dziecka do rodziców, do Dąbrowy Górniczej. – Pamiętam to doskonale. Mama była w pracy. Ojciec bardzo się zdziwił, gdy nas zobaczył, ale zareagował spokojnie. Ugościł nas, rozmawiał z wychowawczynią. Gdy pani z domu dziecka chciała już wychodzić, ja w płacz. Myślałam, że przyjechaliśmy tylko w odwiedziny. Chciałam z nią wracać. Wówczas dowiedziałyśmy się, że jesteśmy z mieszkającymi tam dziewczynkami siostrami. W końcu opiekunka pojechała, a tata powiedział, że zostanę z nimi, bo to jest też mój dom – opowiada. Jej dobre wspomnienia z tego czasu kończą się właśnie na tych słowach. Za chwilę wróciła matka. – Traktowała mnie jak powietrze. Tylko do moich sióstr rzuciła: „Zajmijcie się nią”. Pamiętam doskonale, jak to mówiła. Gdyby słowa były jak powiew wiatru, to chyba by mnie zmroziło – mówi dalej pani Helena. Ten rok nazywa koszmarem i bez wahania mówi, że w domu dziecka czuła się jak księżniczka, w porównaniu z tym, co ją spotkało od najbliższych, przede wszystkim od mamy. – Musiałam podkradać jedzenie kotom, bo mama dawała im lepsze mięso, a mnie resztki. Nie mogłam wychodzić na zewnątrz, ani nawet wyglądać przez okno, żeby mnie nikt nie zobaczył.

Pogodzona.
Po roku znalazła się we wspomnianej szkole w Częstochowie. – Przez ten czas, który spędziłam w domu, nie udało mi się obronić tylko przed jedną rzeczą. Naprawdę uwierzyłam, że jestem gorsza i zaczęłam traktować to jako normalny stan rzeczy. Oprzytomniałam dopiero w tej szkole, gdy zobaczyłam, że są dzieci z większymi wadami niż moje, a ich rodzice otaczają je miłością, czułością. Nie wiem, jak to się działo, ale jako siedmioletnia dziewczynka zaczynałam rozumieć, że nie jestem gorsza – mówi pani Helena. Po szkole podstawowej przyszedł czas na szkołę średnią. Zdała egzaminy, ale limit przyjęć był ograniczony. Zadzwoniła więc do najstarszej siostry, żeby wysondować, czy nie pomoże jej wujek z Warszawy, działający w polityce. Wujek nie tylko załatwił nową szkołę, ale też zawiadomił babcię. Dla babci to był prawdziwy szok. Była święcie przekonana, że jej wnuczka Hela nie żyje. I to wówczas, w 1967 roku, usłyszała od babci, co chciała z nią zrobić jej własna matka: jak umawiała się na aborcję, jak raz coś nie wyszło, a późnej coś przeszkadzało w spotkaniu. Babcię, która niedługo później zmarła, widziała wtedy po raz pierwszy i ostatni. A pani Helena od 1967 roku mieszka w Przemyślu. Ukończyła szkołę, pracowała w poligrafii, dziś jest emerytką. Do Dąbrowy Górniczej pojechała po raz pierwszy na pogrzeb ojca. W kondukcie szła na końcu. Na stypie doszło do kłótni z matką. „Na twój pogrzeb na pewno nie przyjadę” – powiedziała jej. Potem pani Helena napisała do matki trzy listy. Na żaden nie dostała odpowiedzi. Kiedy matka 16 lat później umierała, Helena powiedziała siostrze, że przyjedzie, jeśli mama ją wezwie. Nie doczekała się jednak. Nawet na łożu śmierci kobieta nie pozwalała, żeby głośno mówiono o jej najmłodszej córce. – Kiedy mama zmarła, nie mogłam sobie znaleźć miejsca, nie mogłam jeść, spać. Teraz widzę, że była to wielka walka: jechać czy nie jechać. W końcu zdecydowałam się pojechać. Gdy stanęłam w kaplicy cmentarnej i zobaczyłam jej trumnę, to jakby spadł mi z serca ogromny kamień, który gniótł mi je całe życie – opowiada. Mówi, że gdyby wówczas uniosła się złością, zamknęła swoje serce i nie przyjechała, pewnie nie pogodziłaby się tak łatwo z sobą i swoją historią. – Czasami zadaję Górze pytanie: po co Ci moje istnienie? Rodziny nie mam, ta, którą miałam, dała mi kopa. Jaki pożytek ze mnie? Nigdy nie winiłam Boga za to, co mnie w życiu spotkało. Wiem, że On to dopuścił, a skoro tak, to musi dać mi siły, żeby jakoś sobie radzić – tłumaczy.

Źródło: gosc.pl/doc/2453698.Ocalona